Białystok - miasto lodem stojące

Białystok - miasto na prawach powiatu w północno-wschodniej Polsce. Położone nad rzeką Białą. Stolica województwa podlaskiego i siedziba władz ziemskiego powiatu białostockiego. Zamieszkiwane przez niecałe 300 tys. mieszkańców. Administracyjne, gospodarcze, naukowe i kulturalne centrum regionu. Mówi się że pierwsze wrażenie jest najważniejsze i rzutuje na całą opinię. Tym razem okazało się, że tak nie jest, bo Białystok wcale nie jest taki zły jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Zapraszamy na spacer bo Białymstoku.


Wychodzimy z dworca PKP. Po schodach, bo żadnej kładki ani windy nie lokalizujemy. Z wózkiem i 11 kg dzieckiem to trochę uciążliwe, ale dajemy radę. Wita nas bardzo zaniedbana część sklepikowa. Pozamykane lokale, pomazane sprayem ściany, zaśmiecone uliczki i chodniki. Na którejś szybie wyróżnia się różowy napis Fashion Word Trade Centre, reklamujący jakiś sklepik z odzieżą. Oczywiście poniżej namalowano coś sprayem. Pod oknem wyrastają półmetrowe chwasty. Niezbyt ciekawy widok. Mówimy sobie jednak, że to dopiero początek. Może potem będzie lepiej.

Mijamy część handlową. Przechodzimy przez przejście dla pieszych i idziemy w górę, w stronę wyrastającej dumnie, białej bryły kościoła. Dalej jest niezbyt ciekawie. Miasto sprawia wrażenie opuszczonego. Oprócz nas nigdzie nie ma żywej duszy. Wszystko pozamykane (ok, jest niedziela, ale żeby dosłownie WSZYSTKO?). Rozpoczęte budowy dodają do ponurej atmosfery swoje 3 grosze. 

Dochodzimy do kościoła. Mamy wrażenie, że idziemy pod prąd. Wszyscy tłumnie zmierzają do białej budowli, do której zaprasza figura Chrystusa z owieczkami, a my się teraz od niego oddalamy. No cóż. Kościoła św. Rocha nie mieliśmy w planach odwiedzać, a tym bardziej teraz, kiedy zbliża się msza. Mijamy skrzyżowanie i kierujemy się na ulicę Lipową, gdzie zaczyna się nasze faktyczne zwiedzanie.

Ulica Lipowa wita nas wyjątkowo ciepło. Wprawdzie pogoda nie dopisuje - nad nami wiszą kłębiaste chmury, z których lada moment pewnie zacznie padać, i jest dość chłodno, to jednak pozytywne zaskoczenie wyglądem tej części miasta, wlała w nasze serca sporo ciepła. W tym momencie stwierdziliśmy, że jednak ten Białystok może nie być aż taki straszny. I że jednak, oprócz nas, są jeszcze osoby, które w Białymstoku nie idą do kościoła ;)

Widać, że w Białymstoku dba się o to, co w nim najlepsze. Ulica Lipowa zachwyca świeżo odrestaurowanymi kamienicami i równymi chodnikami. Eleganckie i nowoczesne rozwiązania dla przejść dla pieszych wprawiają nas w podziw i tu nieco zazdrościmy, że nie mamy takich na Nowym Świecie i Krakowskim Przedmieściu w Warszawie.

Zadbane uliczki zdobią rzeźby i pomniki. Na ul. Lipowej, przy sklepie Finezja i salonie sukien ślubnych, stoi interesująca rzeźba autorstwa Michała Jackowskiego, zatytułowana Podróż. Konstrukcja jest na tyle oryginalna, że stała się chyba obowiązkowym punktem do zrobienia sobie przy niej zdjęcia. Też mamy jedno (no, może trochę więcej niż jedno).

Niedaleko rzeźby znajduje się cerkiew Św. Mikołaja, w której także trwało nabożeństwo, i z której obejrzeniem musieliśmy obejść się smakiem, bo po skończonej ceremonii, budynek zamknięto na cztery spusty ogromnymi łańcuchami :/ Z zewnątrz zaś nie jest ona aż tak piękna, aby wpadać w zachwyt. Większe wrażenie zrobiła na nas ciekawa fontanna na skwerze tuż przy cerkwi. Jednak zdjęcie posiada i jedno, i drugie.

Idziemy dalej. Trafiamy na rynek, który, mimo iż jest środek dnia i pogoda jeszcze się całkiem nie załamała, jest dość pusty. Chcemy wejść do tutejszego, mieszczącego się w budynku Ratusza, Muzeum Podlaskiego, ale właśnie rozstawia się tam jakaś mini orkiestra i szykuje się koncert. Odpuszczamy sobie. Przysiadamy na pobliskich stopniach, aby ustalić dalszy plan zwiedzania i oporządzić Bąbla, który w międzyczasie słodko sobie zasnął. Później dowiadujemy się, że te stopnie zawierają niespodziankę w postaci starych fotografii miasta, które jednak nie są widoczne z powodu zaparowanych czy też zaśniedziałych szyb. Błąd projektanta? Szkoda. Byłoby ciekawie.

Wystarczy postoju. Ruszamy. Mijamy pomnik Piłsudskiego i kierujemy się do białostockiej katedry. Chociaż z zewnątrz budynek sprawia wrażenie ciekawego i "w naszym stylu", to niestety jego wnętrze mocno rozczarowuje. Wyjątkowo proste i zaskakująco ubogie w dekoracje nie zatrzymuje nas na długo. Przykatedralny drogowskaz wskazuje nam, że niedaleko mieści się informacja turystyczna, więc właśnie tam się kierujemy. Sympatyczna pani nieco koryguje plan naszego zwiedzania. Kolejny punkt naszego spaceru? Pałac Branickich.

Pałac Branickich to w zasadzie główny powód przyjazdu do Białegostoku. Już wiemy, gdzie podziały się te wszystkie tłumy z ulicy Lipowej i białostockiego rynku. Są tu. I nie dziwota. Późnobarokowy "Wersal Podlasia" robi wrażenie. Zadbany budynek z przepięknym ogrodem jest idealnym miejscem na niedzielny spacer. Ba! Nawet samo siedzenie i dumanie ma tam większy sens ;) W budynku pałacowym nie zobaczymy zbyt dużo. Aktualnie siedziba Uniwersytetu Medycznego nie udostępnia zbyt wiele. Udostępnia jednak to, co najważniejsze - można wejść na pałacowy taras i z niego podziwiać całe piękno ogrodu.

W Pałacu Branickich spędzamy dłuższą chwilę. I choć moglibyśmy siedzieć tam cały dzień, to jednak chcielibyśmy coś jeszcze w tym Białymstoku zobaczyć. No i trzeba coś zjeść. Nie ma co czekać. Ruszamy dalej.

Następny etap naszej podróży to Park Planty. Polecany nam i przez panią w informacji turystycznej, i na forach o Białymstoku. Wprawdzie aż tak wielkiego wrażenia na nas on nie robi, ale da się tu całkiem przyjemnie spędzić popołudnie. Ogromne tuje może i są ogromne, a fontanna może i jest fajna, ale to nie jest coś, co powaliłoby nas na kolana. Tym bardziej, że o wiele ładniejszych fontann widzieliśmy już sporo, a tuje, odkąd obsadziliśmy nimi obrzeża naszej działki, kojarzą nam się jedynie z siedliskiem komarów. Alejki wymagają odświeżenia, ale może na tym polega ten ich klimat, o którym tak wszyscy mówią? Szybkim tempem, które wymusił na nas padający deszcz, przechodzimy wzdłuż alei Zakochanych i, choć w planach była wizyta w pobliskim Akcent ZOO, na końcu alei, zamiast iść na wprost przez plac Katyński, skręcamy w prawo na Bulwary Kościałkowskiego, a stamtąd, po uwiecznieniu na zdjęciu Psa Kawelina, podejmujemy decyzję o powrocie na Rynek, aby znaleźć coś do zjedzenia.

Znalezienie porządnej knajpy okazuje się jednak wyjątkowo trudnym zadaniem. Mamy ochotę na coś lokalnego, czego na co dzień nie jadamy. Restauracji serwujących takie jedzenie jednak tu nie ma. Tzn. są - jedna, albo dwie, ale albo świecą pustkami, a to o lokalu raczej źle świadczy, albo są wypchane po brzegi. A oprócz tego? Same lodziarnie (autentycznie, co drugi lokal to punkt z lodami!), pizzerie i inne niewyszukane lokale. No cóż. Zjeść jednak coś trzeba, więc wybieramy najmniejsze zło i lądujemy w Pizzy Hut. Zbyt lokalnie nie będzie, ale mówi się trudno.

Po obiedzie kontynuujemy nasz spacer. Tym razem udajemy się w stronę Parku Centralnego, gdzie wyrasta ogromny pomnik Bohaterów Ziemi Białostockiej, i budynku Opery i Filharmonii Podlaskiej. Park jak park, ot kilka ławek, wydeptanych ścieżek i większych lub mniejszych krzewinek i drzew, ale opera to coś, co wpada nam w oko. Pierwsze skojarzenie? Jakiś opuszczony budynek rolny, silos czy coś takiego, tuż po zagładzie atomowej, zaniedbany i zarośnięty przez dzikie bluszcze. Ale im bliżej podchodzimy, tym większe wrażenie robi na nas budynek. Połączenie szkła, drewna i roślinności bardzo nam się podoba. I choć widok z tarasu widokowego nie jest tak wspaniały, to i tak warto było tu przydreptać.

Po zobaczeniu Opery, kierujemy się na dworzec PKP. Niestety pomału dobiega końca nasza wizyta w Białymstoku. Bąbel też już nie chce siedzieć w wózku. Ja jeszcze szybciutko zahaczam o kościół św. Rocha, ale, oprócz wielkiego zdziwienia na widok plastikowych zabawek na przykościelnym placu, nie oferuje on nic szczególnego.

A jak nam podobało się miasto? Bardzo. Jest tu dużo spokojniej niż w naszej stolicy. Czas zdaje się płynąć wolniej. Ludzie wydają się o wiele sympatyczniejsi, nie zaganiani, nie stawiający na pierwszym miejscu kariery. Do zobaczenia może i zbyt wiele nie ma, ale i tak warto tu wpaść chociaż na te kilka godzin. No i lody mają tu niesamowite. Sprzedawane na packi, a nie na gałki. Smakujące tak, że dwie packi to zdecydowanie za mało i ciągle chce się więcej. Ostatnimi czasy, w świeżo otwartej warszawskie Galerii Północnej, otworzyła się również lodziarnia "U Lodziarzy",  w której kupowaliśmy lody w Białymstoku. Na pewno się wybierzemy, bo dla ich lodów o smaku irysowym można stracić głowę.

Pod kątem wózkowym nie jest najgorzej. Wprawdzie chodniki i deptaki poryte są w głównej mierze kostką, to jednak nie jest to aż tak uciążliwa kostka, jak w Zamościu. Spokojnie da się po niej przejechać wózkiem, aczkolwiek parasolką bym tam nie wjechała. Problemem w Białymstoku są podjazdy. Ich brak widać na każdym kroku. Do większości atrakcji wózek musieliśmy wnosić - wejście do Katedry czy Pałacu Branickich bez targania wózka na rękach jest niemożliwe. Swoją drogą w tym ostatnim jazda wózkiem jest nie lada wyzwaniem - kocie łby gwarantują wrażenia lepsze niż niejeden rollercoaster. No i standardowo - PKP też mogłoby coś w temacie podjazdów zrobić.

A teraz porcja zdjęć.











































Komentarze